Relacje – toksyczność
Zielonkawy płomień
wypala mi się na otwartej dłoni.
Im dłużej skwierczy skóra,
tym dalej jestem od ciebie.
Kwasu nie ugasisz wodą,
a nic innego nie masz.
Tylko ten kwas
i wodę.
A zresztą
przecież musisz coś pić.
To może ja tak sobie będę płonąć,
a ty mi opowiedz raz jeszcze,
jak bardzo ci przykro przeze mnie.
Relacje – Ból
Gdy przychodzi nowy ból,
bierzesz go bez słowa
jak paczkę od kuriera
i zanosisz do piwnicy,
nie patrząc, co jest w środku.
Brakuje już miejsca,
więc musisz poszerzać miękkie ściany,
chociaż dom grozi zawaleniem.
Ja za to nie przyjmuję paczek,
których nie mogę rozpakować,
a pudła natychmiast wyrzucić.
Niestety te, które wysłano do nas,
bolą już w twojej piwnicy.
Przecież ich nie podpalę.
***
W południowych Włoszech
mafia podburza tłum
nie wróży to dobrze
gdy szaleje kryzys
W tych czterech ścianach
ja jestem twoją mafią
będę podburzać cię
dzielnica po dzielnicy
aż zapłoną
Poranek z tłumaczką
Przytul się chociaż teraz
zanim ten ważny laptop
pokryje twe łono,
a target words jak plemniki
popłyną łączami ku szklarniom
gdzie wciąż kiełkuje porozumienie
i wykiełkować nie może
Gdzie mi tam do tych
Gdzie mi tam do tych
co schodzą w najgłębsze szyby umysłu
po samorodki wierszy
Moje wiersze to zdjęcia
robione starym smartfonem kory mózgowej
i tylko ostrza szpilek,
którymi przyczepiam je do powierzchni świata
starają się trafić na ślepo
w podatny grunt
Jaskrawiejąc
Zając skamieniał w śródpolny słupek
wiatraki mielą powietrze na prąd
ludzie odlatują smugą pary
do ciepłych krajów
Na trasie Toruń-Olsztyn
zawsze można liczyć na Zieleń i Książki
a ja przypominam sobie
że jestem tym wszystkim –
nieskończonością tak wielką
że staje się niczym
Szkodniki
Może kochają, śmieją się i płaczą,
tworzą poezję i hołubią piękno.
Może tylko one są zdolne
do geniuszu i kontaktu z Nienazwanym.
A jednak gdy w twardych włóknach
spasione robactwo
czyni drzewo sobie poddanym
tak bardzo, że schną już ostatnie liście,
trzeba ściąć jabłoń i spalić,
zanim szkodniki przeniosą się na inne.
Parowozowa
Obłokiem ziewa cierpliwy przestwór
łaciaty wzgórza paruje grzbiet
peron wciąż czeka na pasażerów
jakby sam jeden chciał w dal ich nieść
pejzaż jak skóra wielkiego miecha
marszcząc się z wolna zaczyna drżeć
żeliwne słońce rusza ze zgrzytem
zwijając szyny jak cienką sieć
żelazne serca wiodą je naprzód
obojętnieją ślepia ze szkła
jeden drugiego nigdy nie spotkał
rwały się tylko nawzajem z tła
a jaki kolor ma we wspomnieniu
dym? Czy wypaczył czas pary syk?
Drżą ciągle we mnie szyny jak echo
jakbym odjechał ostatnim z nich
SĄD
Moje czyny i słowa
ważą się w Twoim samotnym łóżku
choć wyrok pozostanie
w nieustającym odroczeniu
Czyny
wiercą ci w sercu
długi kręty otwór
Słowo
każde najmniejsze
działa na moją niekorzyść
Zbyt wiele ich padło
bym kiedykolwiek mógł powstać
z milczącej posadzki
Osiedle
Tu się wychowaliśmy
pół naszej klasy i cała szkoła
Poszarzały pasaż
lśnił niegdyś dziecięcą radością
Jest noc
w oknach tlą się telewizory
i nasi rodzice
Zostawiliśmy ich tu
jak puste skorupy
po tym wszystkim
co teraz tkwi w nas
***
Wysoki sądzie,
Przyznaję, że nie podpisała ze mną żadnej ważnej umowy,
a to, że nie wiedziałem o braku mocy prawnej jej młodocianych deklaracji
i spaliłem rytualnie buty, kij i mój tani świat,
nie może stanowić okoliczności łagodzącej.
Z pokorą poddam się karze
Za wiarę z premedytacją w to,
Że piękni ludzie mogą pięknie żyć.
Codziennie bez słowa skargi
Będę deptał święte obrazy
pod kamienną wieżą,
w której się zamknęła.
***
Ja to wiem –
udajesz, że nie słyszysz,
gdy moje spojrzenie dzwoni
u twych niepodległych kostek
jak bransoletka.
Kraków
Na dachach duch mojego wzroku
wśród anten głodny, bo z kominów
nie płyną poematy.
Łatam więc dziury w codzienności
na kroplówce kabla.
Nowi poeci kopalnie wrażeń gdzie indziej stanowią,
a ja z kotwicą mózgu głęboko w przytulnym mule epoki
baru Dworzanin, Bellona, Wieży Melancholii
już nie mam do kogo jak,
już nie mam do kogo jak.
***
Masz tysiąc par ust
i każdą z nich po kolei
namawiam, by rozchyliła się
i powiedziała cokolwiek.
Na razie otrzymałem jeden pocałunek
i wszystkie moje słowa
urwały się z dzwonnicy,
spadły i w jednej chwili ogłuszyły
wszystkie lwy.
Samotność nigdy nie jest wyborem
Może ktoś przysłałby mi z ciepłych krajów
pocztówkę dotyku, spojrzenia, uśmiechu,
lecz nawet gdyby chciał, nie wiedziałby,
w które z tysięcy zwierciadeł.
Tu horyzonty warstwami na sobie
i strach na wróble na pochyłym kiju
zwielokrotniony jak krzyk w cembrowinie.
Żadna ze ścieżek nie spotka się z drugą,
choć wszędzie prowadzą, gdzie tylko zapragniesz,
a przestrzeń dźwięk niesie jak siwy rumak
ze smutnej baśni.
Więc milczę –
dla ciebie jestem odbiciem
cienia w lusterku, co leży na szafce
w waszej sypialni.
***
Twoja tęczówka
jak ramiona karuzeli
co nigdzie nie zdąża
a jednak kręci.
***
W hałdach przekwitu dymy delirium
piłuje słońce przerdzewiałą brzytwą
chwieje się drwalka choć tego nie widać
bo czas w kalendarz wierzgnął z gumofilca
okno zarosło złuszczały framugi
w gąszcz co za szybą gapią się tępo
od lat gasnące nasze oczodoły
w suchych twarzyczkach skurczonych jak sierpień
nic nie rozpada się – powietrze trzyma
w napiętych kleszczach spróchniałą scenę
zapycha dziury w spękanej ścianie
i nagle pęcznieje w odruchowym lęku
choć twoje dłonie przyrosły do kolan
w mojej kieliszek zapłonął jak szczapa
brudnawa tęcza drży w starym zlewie
klekoczą girlandy martwych pająków
Grecja
muzyka
rzeźbiona w nagim drewnie nylonie i niklu
seks
wsiąka w spojrzenia i uśmiech by zalać powodzią noc
tequila sunrise
rozpuszcza pamięć
słońce
przez cały dzień obfite wodospady
jak łatwo miłość przychodzi
Pani Magda
Biega, krzyczy pani Magda:
„Gdzie jest obiektywna prawda?”
Szuka w jodze i w buddyzmie,
W jednym „izmie”, w drugim „izmie”
Kartki setek ksiąg przewraca,
W tę i nazad się nawraca,
„Szukam – płacze – od tak dawna!
Gdzie jest najprawdziwsza prawda?”
Pojechała do Bombaju,
Do Tybetu, do Szanghaju!
Jada grzybki, pali ziele,
Leży krzyżem, wcale nie je,
Wierzy w Boga wpierw, potem nie,
Zamiast jaśniej – coraz ciemniej!
Wtem – trzasnęła jakaś gałąź,
I się pojawiła – całość…
„Szukam prawdy – powiem panu –
Tak jak kropla oceanu.”
***
są melodie
które słyszę często
z różnych ust
o różnych porach roku
raz usłyszane
ciągle są nowe
ale w końcu się nudzą
*
czy znasz taką
która grana bez przerwy
w milionach miejsc i czasów
nigdy nie przestaje zachwycać?
Wspomnienie
(wg fotografii Tadeusza Budzińskiego)
Paulince
Resztki bladego błękitu
zalewa leniwie
morze cytrynowej herbaty
pestka Słońca wolno opada
na dno Soliny
a nasze łodzie cumują sennie
jak fusy na brzegu ciepłej filiżanki
Deszcz w Bieszczadach (Kohut)
Pęka w szwach
chmur spłowiały łach
na łokciach
gdzieniegdzie niebieskie dziury
łata latem obłoki płochy wiatr
na deszczu
łopocze kapota połonin
Erotyk jesienny
Tam daleko
miękki dywan świerków
kryje oddech wzgórz
i pragnienie
o czubki drzew
ociera się wiatr
jak kot
pożółkły liść
przykleja się do szyby
jezioro paruje szarym zmierzchem
przestaje w nim istnieć
pierwsza kropla deszczu
Jesień, bracie
Jesień bracie
Pora szukać ciepłej izby i przyjaznych dłoni
Trakt błotnisty od Zalesia nie zawiedzie nas już nigdzie
Te twarzyczki drobnych listków spoglądają na nas obco
Wrony nisko nad ugorem poszarzały las
Na bocznicach śpią wagony już niedługo posłuchamy
Jak uderza taran wichru w stal
Idzie bracie zima ciepłe dłonie miast czekają na nas
Bo nad drogą od Zalesia tlą się drzewa
W Zawadówce pnie przy torach
Ogień z drzew zejdzie do domów
I spod białych kart przestrzeni znów historia się odkryje
Nowa choć powtarzać ją lubimy tak
Na lubelszczyźnie
Nie ma tu nic
poza światem widzialnym
murowane domki
stoją na baczność w słońcu
jak ołowiane żołnierzyki
drzewa szumią z przyzwyczajenia
w zupełnie współczesnej polszczyźnie
pod ziemię zapadły się dawno
chochliki z żydowskich miasteczek
ich imiona można wymówić
tylko w językach których już nie ma
żaden z polskich świętych
nie przeszedł nigdy tą drogą
anioły są tylko w Bieszczadach
a w duchy proboszcz wierzyć zakazał
i nie uwierzę za nic
że tutaj mogą mieszkać
demony z ksiąg tybetańskich
na rozstajach cisza
i Bozia w kapliczce
i jeszcze coś co uleci
gdy nazwę
Opowieść z Nieznajowej
Składamy z siebie ofiary
na młodym mchu
pod Słońcem
bladym od traw
ciche misterium drzew
podziemny oddech Łemków
a pod nami
rozlega się Dolina
Po otwarciu drzwi
Twój uśmiech w progu
rozszczepia szarość
na światło i mrok
oparta o drzwi
znużona postać
zrywa się z mojej twarzy
jak nietoperz
nasze spojrzenie
utkało nić
na której usiadł nagle
cały świat
Babcia
Z Babci życie uchodzi
pomału jak kolejne stada ptaków
w pokoju w którym leży
wkrótce spadnie z wilgotnych ścian
pierwszy śnieg